Komando Scoia'tael
Ten artykuł jest jedynie zalążkiem. Jeśli potrafisz, rozbuduj go.
(Nie zapomnij zajrzeć wcześniej na stronę dyskusji).
Wstęp
Komando Scoia'tael to stowarzyszenie, którego celem jest walka o wyzwolenie nieludzi w Ishtar, a więc walka z ludzkimi państwami, które zagarnęły ich ziemie. Z tego powodu członkami tej gildii nie mogą być ludzie, ale również ogry czy mutanci.
Zawodem masowym związanym ze Scoia'tael jest partyzant.
Tło
Tło stowarzyszania przedstawione jest w osobnych artykułach: o Aelirenn, o Shaerrawedd, o elfach w Ishtar oraz w poniższych cytatach z książek.
Działalność i konflikty
Komando prowadzi wojnę partyzancką z królestwami Nordlingów i jest przy tym po cichu wspierane przez Cesarstwo Nilfgaardkie.
Znak rozpoznawczy
Scoia'tael oznacza w starszej mowie wiewiórki i stąd znakiem rozpoznawczym członków Komanda jest przyczepiony wiewiórczy ogon.
Organizacja
Stowarzyszeniu przewodzi Konsul Komanda Scoia'tael, któremu pomagają Doradcy.
Cytaty z literatury
„ |
Urwał widząc, że wiedźmin nie odrywa wzroku od nakrytych płótnem ciał. — Dwóch z tutejszej stróży, dwóch naszych i dwóch... tamtych – powiedział, ściągając skraj zesztywniałej tkaniny. – Zobaczcie, jeśli chcecie. — Ciri, odejdź. — Też chcę zobaczyć! – dziewczynka wychyliła się zza niego, patrząc na trupy z otwartymi ustami. — Odejdź, proszę. Zajmij się Triss. Ciri fuknęła niechętnie, ale usłuchała. Geralt podszedł bliżej. — Elfy – stwierdził, nie kryjąc zdumienia. — Elfy – potwierdził żołnierz. – Scoia'tael. — Kto? — Scoia'tael – powtórzył żołdak. – Leśne bandy. — Dziwna nazwa. To znaczy, jeśli się nie mylę, „Wiewiórki”? — Tak, panie. Właśnie Wiewiórki. Tak się sami zowią w elfim języku. Jedni mówią, że dlatego, że czasem ogony wiewiórcze noszą u kołpaków i czapek. Inni zaś, że to przez to, że w boru mieszkają, orzeszkami się karmią. Utrapienie z nimi coraz większe, powiadam wam. Geralt pokręcił głową. Żołnierz nakrył zwłoki płótnem, wytarł ręce o kaftan. • Krew elfów, str. 111-112
|
” |
„ |
— Nie trafiliście w dobrą porę. Ani okolicę. Mamy tu wojnę, panie wiedźminie. Po lasach kluczy banda Scoia'tael, nie dalej jak wczoraj ścięliśmy się z nimi. Czekam tu na posiłki i zaczynamy obławę. — Wojujecie z elfami? — Nie tylko z elfami. Cóż to, wy, wiedźmin, nie słyszeliście o Wiewiórkach? — Nie. Nie słyszałem. — Gdzie tedy bytowaliście ostatnie dwa lata? Za morzami? Bo tu u nas, w Kaedwen, Scoia'tael zadbali o to, by było o nich głośno, tak, postarali się o to nieźle. Pierwsze bandy pojawiły się, ledwo wybuchła wojna z Nilfgaardem. Skorzystały, przeklęte nieludy, z naszych trudności. Myśmy się bili na południu, a oni na tyłach zaczęli wojnę podjazdową. Liczyli na to, że Nilfgaard nas zmiażdży, zaczęli krzyczeć o końcu ludzkiego panowania, o powrocie dawnych porządków. Ludzi do morza! Takie ich hasło, pod takim mordują, palą i grabią! — To wasza wina i waszy nynie zmartwienie – odezwał się ponuro włodarz, uderzając po udzie zaciętym kijem, oznaką swej funkcji. – Wasze, wielmożów i pasowanych. Wyście to nieludzi gnębili, żyć im nie dawali, to i macie teraz. A my tędy zawsze powody wodziliśmy i nikt nam nie zawadzał. Wojsko nam potrzebne nie było. — Co prawda to prawda – powiedział jeden z milczących do tej pory, siedzących na ławie kupców. – Nie groźniejsze są Wiewiórki od zbójców, którzy grasowali tu po drogach. A za kogo się elfy wzięły najpierw? Właśnie za zbójców. — A co mi za różnica, kto mnie strzałą zza krzaka przeszyje, zbój czy elf? – rzekł nagle mytnik z zabandażowaną głową. – Strzecha, gdy mi ją wśród nocy nad głową zapalą, jednako gorzeje, co jej za różnica, czyja ręka trzymała żagiew. Powiadacie, panie kupiec, że nie gorsi Scoia'tael od zbójców? Łeż powiadacie. Zbójcom szło o łup, elfom o ludzką krew. Dukaty nie każdy ma, a krew w żyłach każdy. Powiadacie, że to wielmożnych zmartwienie, panie włodarz? Jeszcze większa to łeż. A drwale, wystrzelani na wyrębie, smolarze, posieczeni na Bukach, chłopi z podpalonych siół, czym oni zawinili nieludziom? Żyli, pracowali razem, po sąsiedzku, a naraz strzała w plecy... A ja? W życiu żadnego nieluda nie ukrzywdziłem, a spójrzcie, łeb wyszczerbiony krasnoludzkim kordem. A gdyby nie wojacy, na których szczekacie, leżałbym już pod łokciem darni... — Właśnie! – rycerz w żółtej tunice ponownie gruchnął pięścią w stół. – Chronimy waszą parszywą skórę, mości włodarzu, przed tymi, jak chcieliście, zgnębionymi elfam, którym, jak twierdzicie, nie dawaliśmy żyć. A ja wam co innego powiem – za bardzo ich rozzuchwaliliśmy. Tolerowaliśmy ich, traktowaliśmy jak ludzi, jak równych, a oni teraz zadają nam cios w plecy. Nilfgaard im płaci za to, głowę dam, a dzikie elfy z gór zaopatrują w broń. Ale prawdziwe oparcie mają w tych, co ciągle żyją pośród nas – w elfach, półelfach, krasnoludach, gnomach i niziołkach. To ci ich kryją, karmią, dostarczają ochotników... — Nie wszyscy – odezwał się drugi z kupców, szczupły, z delikatną twarzą o szlachetnych, iście niekupieckich rysach. – Większość nieludzi potępia Wiewiórki, panie rycerzu, i nie chce mieć z nimi niczego wspólnego. Większość jest lojalna, a płaci niekiedy za tę lojalność wysoką cenę. Przypomnijcie sobie burgrabię z Ban Ard. Był półelfem, a nawoływał do pokoju i współpracy. Zginął od skrytobójczej strzały. — Wystrzelonej zapewne przez sąsiada, niziołka lub krasnoluda, który też udawał lojalnego – zakpił rycerz. – Według mnie żaden z nich nie jest lojalny! Każdy z nich... Ejże! A tyś kto? Geralt obejrzał się. Tuż za jego plecami stała Ciri, darząc wszystkich szmaragdowym spojrzeniem swoich ogromnych oczu. Jeżeli szło o umiejętność bezszelestnego poruszania się, rzeczywiście zrobiła znaczne postępy. — Ona jest ze mną – wyjaśnił. — Hmmm... – rycerz zmierzył Ciri wzrokiem, po czym odwrócił się znowu w stronę kupca o szlachetnej twarzy, ewidentnie widząc w nim najpoważniejszego partnera do dyskusji. – Tak, panie, nie mówcie mi o lojalnych nieludziach. Wszyscy oni są naszymi wrogami, przy czym jedni lepiej, a drudzy gorzej udają, że nie są. Niziołki, krasnoludy i gnomy żyły wśród nas od stuleci, wydawałoby się w jakiej takiej zgodzie. A wystarczyło, by elfy podniosły głowy, a ci inni też złapali za broń i poszli w lasy. Powiadam wam, błędem było tolerowanie wolnych elfów i driad, ich puszcz i górskich enklaw. Mało im tego było, teraz wrzeszczą: „To nasz świat, precz stąd, przybłędy”. Na bogów, pokażemy im, kto pójdzie precz, po kim tu ni słychu, ni duchc nie zostanie. Przetrzepaliśmy skórę Nilfgaardczykom, a teraz weźmiemy się za bandy. — Niełatwo dopaść elfa w lesie – odezwał się wiedźmin. – Nie szedłbym też za gnomem czy krasnoludem w góry. Jak liczne są te oddziały? — Bandy – poprawił rycerz. – Bandy, panie wiedźminie. Liczą do dwudziestu głów, niekiedy więcej. Oni taką zgraję nazywają „komando”. To słowo z języka gnomów. A w tym, że dopaść ich niełatwo, prawiście, widać, żeście fachowiec. Uganianie się za nimi po lasach i komyszach nie ma sensu. Jedyny sposób to odciąć ich od zaplecza, odizolować, zagłodzić. Wziąć mocno za kark tych nieludzi, którzy im pomagają. Tych z miast i osiedli, z wiosek, z farm... —Problem w tym – rzekł kupiec o szlachetnych rysach – że wciąż nie wiadomo, kto z nieludzi im pomaga, a kto nie. — Trzeba więc wziąć za kark wszystkich! — Aha – kupiec uśmiechnął się. – Rozumiem. Już to gdzieś słyszałem. Za kark wszystkich i do kopalni, do ogrodzonych obozów, do kamieniołomów. Wszystkich. Niewinnych też. Kobiety, dzieci. Czy tak? Rycerz poderwał głowę, trzasnął dłonią o rękojeść miecza. — Właśnie tak, nie inaczej! – powiedział ostro. – Dzieci wam żal, a samiście jak dziecko na tym świecie, mój panie. Zawieszenie broni z Nilfgaardem to rzecz krucha niby skorupka jajka, nie dziś, to jutro może wojna zacząć się na nowo, a na wojnie różnie bywa. Gdyby nas pobili, to jak myślicie, co się stanie? Powiem wam – wyjdą wtedy elfie komanda z lasów, wyjdą w sile i liczbie, a ci lojalni natychmiast do nich dołączą. Te wasze lojalne krasnoludy, wasze przyjazne niziołki, będą, myślicie, o pokoju wówczas mówić, o pojednaniu? Nie, panie. One flaki z nas będą wypruwać, ich to rękoma Nilfgaard rozprawi się z nami. I potopią nas w morzu, tak jak obiecują. Nie, panie, nie wolno się z nimi cackać. Albo oni, albo my. Trzeciej drogi nie ma! • Krew elfów, str. 112-112
|
” |
„ |
— Oho, teraz na mnie się złościsz. Wcale nie jestem mała. Słyszałam, co o Wiewiórkach mówili żołnierze w strażnicy. Widziałam... Widziałam dwa zabite elfy. A rycerz mówił, że oni... też zabijają. I że są wśród nich nie tylko elfy. Krasnoludy też są. — Wiem – rzekł sucho Yarpen. — Słuch to ty masz, dziewczyno, jak świstak – uśmiechnął się szeroko. – Jesteś też nieco za bystra jak na kogoś, komu przeznaczone jest rodzić dzieci, warzyć jadło i prząść. Wydaje ci się, że wiesz wszystko? To dlatego, że jesteś smartaka. Nie rób głupich min. Miny nie przydają ci dorosłości, a sprawiają, że robisz się jeszcze brzydsza niż normalnie. Zręcznie, przyznaję, pojęłaś Scoia'tael, spodobały ci się hasełka. Wiesz, dlaczego ich tak dobrze rozumiesz? Bo Scoia'tael to też jest smarkateria. To gówniarze, którzy nie rozumieją, że ich podpuszczono, że ktoś wykorzystuje ich szczeniacką głupotę, karmiąc sloganami o wolności. — Elfy! – parsknął Yarpen. – Jeżeli chodzi o ścisłość, one akurat są tu takimi samymi przybłędami jak i wy, ludzie, choć przybyły na swoich białych okrętach dobre tysiąc lat przed wami. Teraz to na wyprzódki pchają się z przyjaźnią, teraz to jesteśmy bracia, teraz to zęby szczerzą, gadają: „my, pobratymcy”, „my, Starsze Ludy”. A dawniej, kur... Hm, hm... Dawniej to świszczały nam ich strzały koło uszu, gdyśmy... — To pierwsze na świecie były krasnoludy? — Gnomy, jeśli idzie o ścisłość. I jeśli idzie o tę część świata. Bo świat jest niewyobrażalnie wielki, Ciri. — Wiem. Widziałam mapę. — Nie mogłaś widzieć. Nikt jeszcze nie narysował takiej mapy i wątpię, by prędko to nastąpiło. Nikt nie wie, co jest tam, za Ognistymi Górami i Wielkim Morzem. Nawet elfy, chociaż te chwalą się, że wszystko wiedzą. Gówno wiedzą, powiadam ci. — Hmm... Ale teraz... Ludzi jest przecież dużo więcej, niż... Niż was. — Bo mnożycie się jak króliki – zgrzytnął zębami krasnolud. – Nic, tylko byście się chędożyli, w kółko, bez wyboru, z kim popadło i gdzie popadło. A waszym kobietom wystarczy byle siąść na męskich portkach, by im brzuch urósł... Czegoś tak pokraśniała, myślałby kto: maczek polny? Chciałaś rozumieć, tak czy nie? To i masz szczerą prawdę i wierną historię świata, którym włada ten, kto sprawniej rozłupuje innym czaszki i w szybszym tempie nadmuchuje baby. A z wami, ludźmi, trudno konkurować, zarówno w mordowaniu, jak i w chędożeniu. • Krew elfów, str. 131-132
|
” |
„ |
— Yarpen? — Hę? — Lubię cię. — Ja ciebie też, kozo. — Ale ty jesteś krasnolud. A ja nie. — A co to ma... Aha. Scoia'tael. Chodzi ci o Wiewiórki, tak? Nie daje ci to spokoju, co? Ciri wyzwoliła się spod ciężkiego ramienia. — Tobie też nie daje – powiedziała. – I innym też nie. Przecież widzę. Krasnolud milczał. — Yarpen? — Słucham. — Kto ma słuszność? Wiewiórki czy wy? Geralt chce być... neutralny. Ty służysz królowi Henseltowi, choć jesteś krasnoludem. A rycerz w strażnicy krzyczał, że wszyscy są naszymi wrogami i że wszystkich trzeba... Wszystkich. Nawet dzieci. Dlaczego, Yarpen? Kto ma słuszność? — Nie wiem – powiedział krasnolud z wysiłkiem. – Nie pojadłem wszystkich rozumów. Robię to, co uważam za dobre. Wiewiórki złapały za broń, poszły do lasu. Ludzi do morza, krzyczą, nie wiedząc, że nawet to chwytne hasełko podpowiedzieli im nilfgaardcy emisariusze. Nie rozumiejąc, że to hasełko nie jest skierowane do nich, ale właśnie do ludzi, że ma wzbudzić ludzką nienawiść, nie zapał bitewny młodych elfów. Ja to zrozumiałem, dlatego to, co robią Scoia'tael, uważam za zbrodniczą głupotę. Coż, może za kilka lat okrzykną mnie za to zdrają i zaprzedańcem, a ich będą nazywać bohaterami... Nasza historia, historia naszego świata, zna takie przypadki. Zamilkł, potarmosił brodę. Ciri też milczała. — Elirena... – mruknął nagle. – Jeśli Elirena była bohaterką, jeśli to, co zrobiła, nazywa się bohaterstwem, to trudno, niech mnie nazywają zdrajcą i tchórzem. Bo ja, Yarpen Zigrin, tchórz, zdrajca i renegat, twierdzę, że nie powinniśmy się nawzajem zabijać. Twierdzę, że musimy żyć. Żyć tak, by później nie musieć nikogo prosić o wybaczenie. Bohaterska Elirena... Ona musiała. Wybaczcie mi, błagała, wybaczcie. Do stu diabłów! Lepiej zginąć niż żyć ze świadomością, że zrobiło się coś, co wymaga wybaczenia. Znowu zamilkł. Ciri nie zadawała pytań cisnących się jej na wargi. Instynktownie czuła, że nie powinna. — Musimy żyć obok siebie – podjął Yarpen. – My i wy, ludzie. Bo po prostu nie mamy innego wyjścia. Od dwustu lat o tym wiemy, a od ponad stu pracujemy na to. Chcesz wiedzieć, dlaczego wstąpiłem na służbę do Henselta, dlaczego podjąłem taką decyzję? Nie mogę pozwolić, by praca ta poszła na marne. Sto lat z hakiem próbowaliśmy ułożyć się z ludźmi. Niziołki, gnomy, my, nawet elfy, bo nie mówię o rusałkach, nimfach czy sylfidach, to zawsze były dzikuski, nawet wówczas, gdy was w ogóle tu nie było. Do stu diabłów, trwało to sto lat, ale udało nam się jakoś ułożyć to wspólne życie, życie obok siebie, razem, udało nam się po części przekonać ludzi, że różnimy się od siebie bardzo mało... — My się w ogóle nie różnimy, Yarpen. Krasnolud obrócił się gwałtownie. — Wcale się nie różnimy – powtórzyła Ciri. – Przecież ty myślisz i czujesz tak jak Geralt. I jak... jak ja. Jemy to samo, z jednego kociołka. Pomagasz Triss i ja też. Ty miałeś babkę i ja miałam babkę... Moją babkę zabili Nilfgaardczycy. W Cintrze. — A moją ludzie – powiedział z wysiłkiem krasnolud. – W Brugge. W czasie pogromu. • Krew elfów, str. 136-137
|
” |