Dies Irae
Historia
Po wielu latach działalności Kompanii Czarnego Gryfa, po wielu bitwach rozegranych w całym znanym świecie, po tym jak przez skarbiec kompanijny przewinęło się wiele złota oraz po wykonaniu wielu zleceń, żolnierzom przyszło stawić czoła wielkiemu złu, czarnej jak otchłań magii, dzierżonej przez jednego z szaleńcow, oddających się w objęcia śmierci - nekromantę Xyksina. Na kilka dni przed bitwą do garnizonu przybył jeden tajemniczy człowiek - ubrany na czarno, zakapturzony, chcący rozmawiać jedynie z kapitanem. Jak się okazało, był to wysoki rangą kapłan Morra, boga śmierci i snów, zagorzałego wroga nieumarłych. Walka trwała 2 godziny, a wciąż powracające na pół żywe stworzenia stanowiły nie lada problem dla żolnierzy. Straty byly po obu stronach, jednak dzięki szybkiej reakcji jednego z ówczesnych sierżantow oraz bohaterstwa i zdyscyplinowania garstki żolnierzy, Kompania zdołała przedrzeć się przez hordy ożywiencow oraz pokonać straszliwego potwora - Xyrksina. Kilka dni po bitwie dowództwo postanowiło nagrodzić żolnierzy, którzy odegrali znaczną rolę w bitwie. Kapitan awansował sierżanta, dzięki któremu udało sie pokonać wroga oraz przydzielił mu oddział zaufanych osób. Tak oto, obok dwóch innych oddziałów, zrodziła się przyszła gwiazda Kompanii - najmłodszy pluton, nazwany przez Porucznika Thazira ibn Fahldan "Dies Irae", co oznacza "Dzień Sądu". Miało to stanowić hołd dla żolnierzy, którzy oddali życie w walce. Gdyby nie oni, mógł to być sądny dzień dla Kompanii Czarnego Gryfa.
---
A tak historie oddziału opisał Cuglo, niestety nigdy nie ukończył tego opowiadania:
Pogoda byla beznadziejna. Slonce schowane za chmurami dawalo minimalna ilosc ciepla. Z chmur lala sie gesta, irytujaca mzawka. Taka pogoda wiosna zdarza sie doprawy rzadko. -Baaaaaacznosc!!! W szereg, kurwa! - wrzasnal ochryplym glosem nieco podstarzaly, barczysty czlowiek -W szereg i ani drgnac, bo zatluke! - dodal krzywiac sie lekko z bolu. Dzien wczesniej Kompania wykonala kolejne zlecenie - zabila smoka, totez dzisiaj, bez wyjatku kazdy byl rowno skacowany. -Wiem... ze wam sie nie chce... tak samo jak i mi sie nie chce na was wrzeszczec, pieprzone nieroby... - ciagnal dalej Porucznik -Jak juz was poinformowano, szykuje sie kolejne zadanie. Zostalem poinformowany, ze oddzial zielonoskorcow rozbil swoj oboz obok ludzkiej osady zwanej Vaire. Sami sie biedni nie obronia... biedacy... - na jego ustach pojawil sie sztuczny usmiech - Musimy wiec im pomoc. -Poruczniku, komu pomoc? Orkom czy ludziom? - wtracil ktos z szeregu -Jeszcze jeden taki komenatrz Moradin a bedziesz czyscil kibel po Opalu i reszcie ogrow. - jakby od niechcenia powiedzial Porucznik. -Tajest, Poruczniku Nicolasie... Siedzem cicho i ani drgne! Jak Porucznik kazal... - CISZA!!! -Moradin wykuje partyzane, szable i spodnice z wlasnych oszczednosci po powrocie... o ile wroci rzecz jasna. Trzeba przyznac, ze ludzie sa zbieranina roznosci. Jedni potrafia mowic ciekawie, interesujaco, inni tego nie potrafia. Nudza jak malo kto. Do tej wlasnie grupy zaliczal sie Nicolas zwany Bialym Debem. Malo kto potrafil wytrzymac jego przemowienia od poczatku do konca bez chwilowego przysniecia, badz tez pomyslenia o cieplej elfce lub czym innym choc w polowie tak przyjemnym. Nicolas jednak byl genialnym dowodca, zarowno na polu bitwy jak i przy biurku, wsrod zolnierzy cieszyl sie wiec zasluzonym autorytetem. -Zolnierze. - ciekawe bylo, czy bardziej sie nie chce stac wojakom, czy mowic dowodcy -Macie pol godziny na zalatwienie swoich spraw, jak i na uzbrojenie sie. Gdy minie ten czas, widze was tu spowrotem uzbrojonych i opancerzonych. Nie zapominac o rozkazie 242 kurwa jego mac! Manierka, zapas ziola i zarcia. Pamietac o tym! ...a teraz spieprzac... i przyniesc piwa bo mi zaraz leb peknie. W garnizonie zapanowalo ozywienie. Krasnoludy pobiegly do kantyny, ogry z Opalem na czele zas pobiegly do stolowki, aby kupic spory zapas jedzenia na droge i przy okazji cos przekasic. Trzeba przyznac, te to dopiero zarly... Wbrew temu co kazdy myslal, pogoda ani myslala sie zmienic. Bylo coraz bardziej nieprzyjemnie. Pol godziny uplynelo szybko, jednak w zupelnosci wystarczylo, aby zolnierze sie ze wszystkim wyrobili. Stali teraz mokrzy, smierdzacy w szeregu, a przed nimi sterczal wyjatkowo dzis rozwscieczony i skacowany Porucznik Nicolas Bialy Dab. -Zolnierze kurwa! -Zadanie jest dziecinnie proste! Uwazac jeno na topornikow orkow! Zaslaniac sie do kurwy! Poprowadzi wami Sierzant Ingar! W razie jakiego wypadku dowodzenie przejmuje Sirzant Thazir. A niech no sie dowiem... kurwa... ze ktory sie nie posluchal jakiego rozkazu...!! - zacisnieta piesc nie wrozyla niczego dobrego w wypadku nieposluszenswa - Nie jestescie od myslenia, bezmozgie baby... - ... od myslenia sa Sierzanci! Jak sie dowiem, ze ktory odmowil wykonania rozkazu... rzuce swiniom do zjedzenia, obiecuje!! A teraz won!! Wracam do wyra... oczekuje waszych raportow po powrocie najszybciej jak to mozliwe. Lubie czytac... Macie wrocic cali ... i zdrowi! - tutaj, jakby do siebie Porucznik dodal - Moradin nie musi wracac... -Do roboty! Ku chwale Kompanii... WON! Siwowlosy czlek odwrocil sie na piecie o 180 stopni w tyl, tak jak go wyuczono w armii i ruszyl prosto do kantyny, w wiadomym celu. Oddzial pod przewodnictwem Sierzanta Ingara wyruszyl z garnizonu. Skladal sie z okolo piedziesieciu osob. Byly w nim i ogry i elfy i krasnoludy i ... jedna halflinka. Co ciekawsze, trzymala w dloni potezna wekiere, ktora do tej pory walczyly tylko ogry. Trzeba przyznac, ze byla z niej niezwykla kobiecina. Oddzial, trzeba przyznac, prezentowal sie doskonale. Wszyscy szli zwartym marszem, dzieki czlowiekowi odpowiedzialnemu za tempo marszu. Zwali go Malcolmem Hexenwulfem. Mial charakterystyczna ceche - niski, tubalny glos. Kazdy mieszkaniec Kreutzhoffen nie mial problemow z rozpoznaniem Malcolma. Raz za razem krzyczal "Links!!", co oznaczalo lewa oraz "Rechts!!", co oznaczalo prawa, zolnierze wiec szli rowno z soba. Droga dluzyla im sie niemilosiernie, jednak zolnierzy krzepila mysl o cieplej strawie i miekkim lozku. Byli bardzo glodni poniewaz ogry zjadly cale zapasy przeznaczone dla oddzialu piedziesieciu osob, mimo ze bylo ich tylko siedmiu. Raz za razem przescigaly sie w glupocie i bekaniu. Pocieszne stworzenia. Do Vaire zaszli pod wieczor. Osada byla sporych rozmiarow, miala palisade, kuznie, wlasne sklepy. Do osady prowadzilo jedno wejscie. Spora czesc zolnierzy spala w stodole, na sianie, bo nie bylo dla nich miejsca w gospodzie... Cieszyli sie z tego, bo nawet te siano bylo wygodniejsze do snu niz twarde prycze w sypialniach Kompanii. Wszyscy musieli sie wyspac, nazajutrz czekala ich bitwa.
Noc minela spokojnie... Nic nie zapowiadalo kle... zaraz.. czy ja chcialem powiedziec kleski? hmmm...
Kur zapial trzy razy. Co nic nie dalo bo wszyscy dalej spali... wszyscy .. oprocz Opala, jedynego na swiecie czerwonego ogra. -Huuuuuuuumpf... - westchnal Opal otwierajac lewe oko... otworzyl drugie, obraz mu sie wyostrzyl i zobaczyl piekny widok przeswitujacych porannych promieni slonecznych pomiedzy belkami stodoly. Byl jednak za tepy zeby docenic piekno tego widoku. Chcial jednego - walki. Rozejrzal sie po wszystkich jeszcze spiacych zolnierzach, pomyslal chwile... doszedl do wniosku ze czas juz wstawac. -Yyyyyyy....!!! - Zaryczal wiec tak glosno jak potrafil. Cala osada zostala wlasnie postawiona na nogi.
Dzien zaczal sie pieknie. Pogoda zmienila sie diametralnie. Bylo cieplo, jednak nie za goraco, slonce swiecilo niezasloniete przez jakiekolwiek chmury. Oddzial zolnierzy stal wlasnie przed osada. Sierzant Ingar udzielal ostatnich wskazowek. Pomocna mogla sie okazac tez grupa pseudo-zolnierzy - najbardziej wyrosnietych chlopow, ktorzy o walce wiedzieli tyle co ja o gotowaniu, jednak tak naprawde nikt nie liczyl na odegranie jakiejs szczegolnej roli w bitwie. Nawet Sierzant Ingar kazal im pozostac w osadzie, na wypadek porazki wojsk Kompanii. Zolnierze czekali od dziesiatej rano na wroga. Niecierpliwili sie, trudno im sie dziwic. Minelo poludnie ... zolnierze dalej czekali. Cierpliwosc byla juz na granicy. -Jak mie nadepniesz wsadzem ci naginatyne w dupsko, obiecuje kudlaczu! - zagrzmil Thurg -Tack, pacem jak stujem i ni nadeptujem. - odpowiedzial Otar. Malo co bylo go w stanie ruszyc. -To psiamac uwazaj, niezartowalem z tom naginatynom! -Cu mufis? Pac du kugu mufis, tu je ugra! - Opal stanal w obronie przyjaciela z Gor Szarych. -Jak tok dalyj pojdzie to i ty bemdziesz mjal nagi... Thurg juz nie dokonczyl. Nagle dudniecie przerwalo wypowiedzenie niezwykle waznej kwestii Thurgowi. Wszyscy popatrzyli na pobliskie wzgorze, skad owe dudniecie dochodzilo. Na chwile przymilklo i uslyszeli je znowu, tym razem sporo glosniej. Ich oczom ukazal sie sztandar, zaraz po nim pojawila sie spora grupa orkow, wykrzywionych, zielonych - paskudnych. Kazdy z nich mial na sobie wypolerowany, wysokiej jakosci pancerz. Sztandar nie przedstawial niczego skomplikowanego, ot, na wskros narysowane trzy trojkaty na czarnym tle. Widac jednak bylo ze jest dla orkow bardzo wazny. Najwiekszy z nich dzierzyl go w dloniach. Oddzial skladal sie, na oko z 80 zielonoskorych. Wiekszosc z nich byla uzbrojona w przedziwne topory, bardzo krotkie, jednoczesnie masywne. Widac bylo, ze do operowania takim orezem potrzebna jest niemala sila.