Dies Irae

Z ArkadiaWiki
Jump to navigation Jump to search

Historia

Po wielu latach działalności Kompanii Czarnego Gryfa, po wielu bitwach rozegranych w całym znanym świecie, po tym jak przez skarbiec kompanijny przewinęło się wiele złota oraz po wykonaniu wielu zleceń, żołnierzom przyszło stawić czoła wielkiemu złu, czarnej jak otchłań magii, dzierżonej przez jednego z szaleńców, oddających się w objęcia śmierci - nekromantę Xyksina. Na kilka dni przed bitwą do garnizonu przybył jeden tajemniczy człowiek - ubrany na czarno, zakapturzony, chcący rozmawiać jedynie z kapitanem. Jak się okazało, był to wysoki rangą kapłan Morra, boga śmierci i snów, zagorzałego wroga nieumarłych. Walka trwała 2 godziny, a wciąż powracające na pół żywe stworzenia stanowiły nie lada problem dla żołnierzy. Straty były po obu stronach, jednak dzięki szybkiej reakcji jednego z ówczesnych sierżantów oraz bohaterstwa i zdyscyplinowania garstki żołnierzy, Kompania zdołała przedrzeć się przez hordy ożywieńców oraz pokonać straszliwego potwora - Xyksina. Kilka dni po bitwie dowództwo postanowiło nagrodzić żołnierzy, którzy odegrali znaczną rolę w bitwie. Kapitan awansował sierżanta, dzięki któremu udało się pokonać wroga oraz przydzielił mu oddział zaufanych osób. Tak oto, obok dwóch innych oddziałów, zrodziła się przyszła gwiazda Kompanii - najmłodszy pluton, nazwany przez Porucznika Thazira ibn Fahldan "Dies Irae", co oznacza "Dzień Sądu". Miało to stanowić hołd dla żołnierzy, którzy oddali życie w walce. Gdyby nie oni, mógł to być sądny dzień dla Kompanii Czarnego Gryfa.


A tak historię oddziału opisał Cuglo, niestety nigdy nie ukończył tego opowiadania:

Pogoda była beznadziejna. Słonce schowane za chmurami dawało minimalną ilość ciepła. Z chmur lała się gęsta, irytująca mżawka. Taka pogoda wiosna zdarza się doprawdy rzadko. -Baaaaaaczność!!! W szereg, kurwa! - wrzasnął ochrypłym głosem nieco podstarzały, barczysty człowiek -W szereg i ani drgnąć, bo zatłukę! - dodał krzywiąc się lekko z bólu. Dzień wcześniej Kompania wykonała kolejne zlecenie - zabiła smoka, toteż dzisiaj, bez wyjątku każdy był równo skacowany. -Wiem... że wam się nie chce... tak samo jak i mi się nie chce na was wrzeszczeć, pieprzone nieroby... - ciągnął dalej Porucznik -Jak już was poinformowano, szykuje się kolejne zadanie. Zostałem poinformowany, że oddział zielonoskórców rozbił swój obóz obok ludzkiej osady zwanej Vaire. Sami się biedni nie obronią... biedacy... - na jego ustach pojawił się sztuczny uśmiech - Musimy wiec im pomóc. -Poruczniku, komu pomoc? Orkom czy ludziom? - wtrącił ktoś z szeregu. -Jeszcze jeden taki komentarz Moradin a będziesz czyścił kibel po Opalu i reszcie ogrów. - jakby od niechcenia powiedział Porucznik. -Ta jest, Poruczniku Nicolasie... Siedzem cicho i ani drgnę! Jak Porucznik kazał... - CISZA!!! -Moradin wykuje partyzanę, szablę i spódnice z własnych oszczędności po powrocie... o ile wróci rzecz jasna. Trzeba przyznać, że ludzie sa zbieraniną różności. Jedni potrafią mówić ciekawie, interesująco, inni tego nie potrafią. Nudzą jak mało kto. Do tej właśnie grupy zaliczał się Nicolas zwany Białym Dębem. Mało kto potrafił wytrzymać jego przemówienia od początku do końca bez chwilowego przyśnięcia, bądź też pomyślenia o cieplej elfce lub czym innym choć w połowie tak przyjemnym. Nicolas jednak był genialnym dowódcą, zarówno na polu bitwy jak i przy biurku, wśród żołnierzy cieszył się więc zasłużonym autorytetem. -Żołnierze. - ciekawe było, czy bardziej się nie chce stać wojakom, czy mówić dowódcy -Macie pół godziny na załatwienie swoich spraw, jak i na uzbrojenie się. Gdy minie ten czas, widzę was tu z powrotem uzbrojonych i opancerzonych. Nie zapominać o rozkazie 242 kurwa jego mać! Manierka, zapas zioła i żarcia. Pamiętać o tym! ...a teraz spieprzać... i przynieść piwa bo mi zaraz łeb pęknie. W garnizonie zapanowało ożywienie. Krasnoludy pobiegły do kantyny, ogry z Opalem na czele zaś pobiegły do stołówki, aby kupić spory zapas jedzenia na drogę i przy okazji coś przekąsić. Trzeba przyznać, te to dopiero żarły... Wbrew temu co każdy myślał, pogoda ani myślała się zmienić. Było coraz bardziej nieprzyjemnie. Pół godziny upłynęło szybko, jednak w zupełności wystarczyło, aby żołnierze się ze wszystkim wyrobili. Stali teraz mokrzy, śmierdzący w szeregu, a przed nimi sterczał wyjątkowo dziś rozwścieczony i skacowany Porucznik Nicolas Biały Dąb. -Żołnierze kurwa! -Zadanie jest dziecinnie proste! Uważać jeno na toporników orków! Zasłaniać się do kurwy! Poprowadzi wami Sierżant Ingar! W razie jakiego wypadku dowodzenie przejmuje Sierżant Thazir. A niech no się dowiem... kurwa... że który się nie posłuchał jakiego rozkazu...!! - zaciśnięta pięść nie wróżyła niczego dobrego w wypadku nieposłuszeństwa - Nie jesteście od myślenia, bezmózgie baby... - ... od myślenia są Sierżanci! Jak się dowiem, że który odmówił wykonania rozkazu... rzucę świniom do zjedzenia, obiecuje!! A teraz won!! Wracam do wyra... oczekuje waszych raportów po powrocie najszybciej jak to możliwe. Lubię czytać... Macie wrócić cali ... i zdrowi! - tutaj, jakby do siebie Porucznik dodał - Moradin nie musi wracać... -Do roboty! Ku chwale Kompanii... WON! Siwowłosy człek odwrócił się na pięcie o 180 stopni w tył, tak jak go wyuczono w armii i ruszył prosto do kantyny, w wiadomym celu. Oddział pod przewodnictwem Sierżanta Ingara wyruszył z garnizonu. Składał się z około pięćdziesięciu osób. Były w nim i ogry i elfy i krasnoludy i ... jedna halflinka. Co ciekawsze, trzymała w dłoni potężną wekiere, którą do tej pory walczyły tylko ogry. Trzeba przyznać, że była z niej niezwykła kobiecina. Oddział, trzeba przyznać, prezentował się doskonale. Wszyscy szli zwartym marszem, dzięki człowiekowi odpowiedzialnemu za tempo marszu. Zwali go Malcolmem Hexenwulfem. Miał charakterystyczną cechę - niski, tubalny głos. Każdy mieszkaniec Kreutzhoffen nie miał problemów z rozpoznaniem Malcolma. Raz za razem krzyczał "Links!!", co oznaczało lewa oraz "Rechts!!", co oznaczało prawa, żołnierze więc szli równo z sobą. Droga dłużyła im się niemiłosiernie, jednak żołnierzy krzepiła myśl o cieplej strawie i miękkim łóżku. Byli bardzo głodni ponieważ ogry zjadły cale zapasy przeznaczone dla oddziału pięćdziesięciu osób, mimo że było ich tylko siedmiu. Raz za razem prześcigały się w głupocie i bekaniu. Pocieszne stworzenia. Do Vaire zaszli pod wieczór. Osada była sporych rozmiarów, miała palisadę, kuźnię, własne sklepy. Do osady prowadziło jedno wejście. Spora część żołnierzy spała w stodole, na sianie, bo nie było dla nich miejsca w gospodzie... Cieszyli się z tego, bo nawet te siano było wygodniejsze do snu niż twarde prycze w sypialniach Kompanii. Wszyscy musieli się wyspać, nazajutrz czekała ich bitwa.

Noc minęła spokojnie... Nic nie zapowiadało kle... zaraz.. czy ja chciałem powiedzieć klęski? hmmm...

Kur zapiał trzy razy. Co nic nie dało bo wszyscy dalej spali... wszyscy .. oprócz Opala, jedynego na świecie czerwonego ogra. -Huuuuuuuumpf... - westchnął Opal otwierając lewe oko... otworzył drugie, obraz mu się wyostrzył i zobaczył piękny widok prześwitujących porannych promieni słonecznych pomiędzy belkami stodoły. Był jednak za tępy żeby docenić piękno tego widoku. Chciał jednego - walki. Rozejrzał się po wszystkich jeszcze śpiących żołnierzach, pomyślał chwilę... doszedł do wniosku że czas już wstawać. -Yyyyyyy....!!! - Zaryczał więc tak głośno jak potrafił. Cała osada została właśnie postawiona na nogi.

Dzień zaczął się pięknie. Pogoda zmieniła się diametralnie. Było ciepło, jednak nie za gorąco, słońce świeciło niezasłonięte przez jakiekolwiek chmury. Oddział żołnierzy stał właśnie przed osadą. Sierżant Ingar udzielał ostatnich wskazówek. Pomocna mogła się okazac też grupa pseudo-żołnierzy - najbardziej wyrośniętych chłopów, którzy o walce wiedzieli tyle co ja o gotowaniu, jednak tak naprawdę nikt nie liczył na odegranie jakiejś szczególnej roli w bitwie. Nawet Sierżant Ingar kazał im pozostać w osadzie, na wypadek porażki wojsk Kompanii. Żołnierze czekali od dziesiątej rano na wroga. Niecierpliwili się, trudno im się dziwić. Minęło południe ... żołnierze dalej czekali. Cierpliwość była już na granicy. -Jak mie nadepniesz wsadzem ci naginatyne w dupsko, obiecuje kudłaczu! - zagrzmiał Thurg -Tack, pacem jak stujem i ni nadeptujem. - odpowiedział Otar. Mało co było go w stanie ruszyć. -To psiamac uważaj, nie żartowałem z tom naginatynom! -Cu mufis? Pac du kugu mufis, tu je ugra! - Opal stanął w obronie przyjaciela z Gór Szarych. -Jak tok dalyj pojdzie to i ty bemdziesz mjal nagi... Thurg już nie dokończył. Nagłe dudnięcie przerwało wypowiedzenie niezwykle ważnej kwestii Thurgowi. Wszyscy popatrzyli na pobliskie wzgórze, skąd owe dudnięcie dochodziło. Na chwile przymilkło i usłyszeli je znowu, tym razem sporo głośniej. Ich oczom ukazał się sztandar, zaraz po nim pojawiła się spora grupa orków, wykrzywionych, zielonych - paskudnych. Każdy z nich miał na sobie wypolerowany, wysokiej jakości pancerz. Sztandar nie przedstawiał niczego skomplikowanego, ot, na wskroś narysowane trzy trójkąty na czarnym tle. Widać jednak było że jest dla orków bardzo ważny. Największy z nich dzierżył go w dłoniach. Oddział składał się, na oko z 80 zielonoskórych. Większość z nich była uzbrojona w przedziwne topory, bardzo krótkie, jednocześnie masywne. Widać było, że do operowania takim orężem potrzebna jest niemała siła.