Kampania Averlandzka - Zdobycie obozu czarnych orkow (książka)

Z ArkadiaWiki
Jump to navigation Jump to search
Dnialo - lecz byla noc jeszcze, z czarnych tylko ciemnosci zmienily
sie na  biale. W  tej szarej oponie  oko tak  samo  dojrzec nic nie
moglo,jak wprzody w czarnej nic nie widzialo. Dzien przychodzil nie
wiedziec   skad,  mgla  zdawala  sie  coraz  zsiadlejsza,  a  chlod
przejmowal do kosci, wilgoc  oblewala wszystko - swiat  byl  mokry,
jakby  w  wodzie  zanurzony. W obozie Sigmarczykow zdawalo sie spac
wszystko, lecz ani jedna powieka sie nie zamknela na  chwile.  Orki
ucztowaly dlugo i spaly twardo. Straze ich nawet posiadaly na ziemi
poobwijane w oponcze i kamienialy znuzeniem. Ponad  namiotem  wodza
orkow wielka choragiew wisiala takze jaby uspiona, obmokla.  W dali
ciagle  cos bylo  slychac, jak  gdyby  morze  zburzone szlo zalewac
ziemie..i huk ten stlumiony, tak wlasnie jak fale, przestankami byl
przerywany. Spaly orki - oprocz ich wodza,ktory zamyslony wpatrywal
sie w sciane namiotu,jakby z niej przyszlosc swoja wyczytac chcial.
Ucho jego pochwycilo ten szum fali...to toczenie sie jakies gluche.
Stanal, wyprostowal  sie  i  pobladl. Odchylil wnijscie - sluchal i
oczy mu slupem stanely.W obozie o krok nic widac nie bylo a na wpol
mgla obwiniete straze najblizsze siedzialy jak skamieniale. Brwi mu
sciagnely sie grozno. W tej  chwili tetent powolny zaczal dochodzic
tak wyraznie, iz stojacego nieopodal straznika osobistego za  ramie
pochwycil  -  POBUDKA!  -  krzyknal - DZIEN!  SPI WSZYSTKO! POBUDKE
UDERZYC! Wsrod ciszy glos wodza rozlegl  sie  glucho  i stlumiony w
powietrzu, ktore mu isc daleko nie dalo, zgasl u  progu. Gwardzisci
przyboczni pobiegli  straz  budzic. W dolinie jakby  szczekal  orez
SKAD?  CZYJE?  SWOJE? CZY OBCE? - wodz rozeznac  nie  mogl. Uczul w
sercu trwoge i przeczucie jakies - grozbe niebezpieczenstwa w ktore
nie wierzyl dotad. Widmo Wielkiego  Mistrza  Zakonu Sigmara stanelo
mu przed oczyma. Byl niemal pewien , ze to on nadciaga, korzystajac
z  mgly  i  ociezalosci  orkow  jego, dlugimi po krainie bezbronnej
lupiezami znuzonych i wysilonych. Wodz orkow  pobiegl w te  strone,
z ktorej tetent  go  dochodzil najwyrazniej. Straz  przyboczna  nie
odstepujac  go  na  krok  w te  pedy udala sie  za nim. Dzien coraz
pozornie  jasniejszy, ale na ziemi osiadajaca mgla biala nie dawala
nic  widziec  o  kilka  krokow. Przebil  sie  krol przez namiooty i
odwaznie puscil w doline.Tu stapanie koni  i chrzes zbroi wyrazniej
sie slyszec dawaly, ale  na  prozno wzrok wytezal...nigdzie zadnych
przednich czat dostrzec nie mogl.Obawa o los obozu,ktory bez niego,
straciwszy wodza, latwo mogl sie  rozprzegnac  nie dozwalala mu sie
posuwac zbyt daleko... Zwolnil kroku. Wtem  z  gestej mgly wynurzac
sie zaczelo kilku jezdzcow. Zbrojni dobrze, w helmach  zelaznych, z
lekkimi wloczniami w rekach, na koniach siatkami zelaznymi okrytych
otuleni w biale zakonne plaszcze posuwali sie zwolna,na pol jeszcze
mgla okryci. Dosc bylo ich widoku dla wodza orkow, aby ,to co w nim
jako  przeczucie  sie  objawilo,  stalo  sie  dlan rzeczywistoscia.
Oddzialy  Zakonne  Wielkiego   Mistrza   zblizaly   sie  do  obozu!
Wodz  zawrocil  i  pedem  rzucil  sie  nazad, a pierwszych namiotow
dopadlszy wolac zaczal glosem wielkim rozpaczliwym - GOTOWAC SIE DO
BOJU, ZBROIC SIE! Schwycil za kark przebiegajacego orka i  rzekl mu
coby  co  tchu  biezal  i  trolle  nieopodal  grasujace  na   pomoc
sprowadzil. Orki  schwycone  wolaniem   tym  wsrod  snu,  wybiegaly
nieodziane z namiotow, straciwszy przytomnosc, chwytajac i rzucajac
co napadli. Starszyzna rychlej  zbudzona, uwijala sie wsrod obozu z
podniesionymi mieczami,plazujac opieszalych,uderzajac po namiotach,
rozkazujac trabic i krzyczac - DO BRONI! Poploch  niewyslowiony   w
mgnieniu  oka  poruszyl calym, przed chwila jeszcze w glebokim snie
spoczywjacym  obozem...Nieprzyjaciela  jeszcze   widac   nie  bylo,
lecz  czuli  go  na  karkach  wszyscy. Wodz  biegal  z  rozognionym
wzrokiem, charczac  co  i raz kolejne rozkazy. Rozkazal  lancuchami
zelaznymi opasac obozowisko swoje,ktore pierwsze natarcie wstrzymac
mogly,  by  dac  czas  uzbroic sie wojownikom i stanac w szeregach.
Orki ktore tak dlugo do  czynienia mialy  z  istostami  bezbronnymi
i   nabraly   zuchwalosci   bezmiernej  -   chwycone  niespodzianym
niebezpieczenstwem, w czesci mu nie dowierzaly, w  czesci  znalazly
sie  wobec  niego  bezradne. Odwykly  od  boju... Napasc, ktora sie
gotowala  w  lonie  tych  bialych  ciemnosci,  miala  w  sobie  cos
zagadkowego,  niezrozumialego,  strasznego  tym,  ze  nie  dala sie
pochwycic, ze nieprzyjaciel przychodzil niepostrzezony  i nie mozna
go bylo obliczyc. Wokol obozu zaczely surmy grac i zaczely pojawiac
sie pierwsze czujki Rycerzy Zakonu Sigmara.  Sigmarczycy  bez  mala
otaczali oboz dookola...Zakonnicy,dotad zaledwie surmami z dala sie
oznajmujacy, w chwili, gdy polowa  orkow nie byla do boju gotowa, a
czesc znaczna blakala sie bezladnie w jedne miejsca cisnac tlumnie,
drugie pozostawijac  bez obrony  -  wystapili zza zaslon, ktore ich
kryly i  wszedzie  wielkim  lasem  wloczni runeli na orki stojace u
lancucha.  Orki   wytrzymaly  to   uderzenie   pierwsze  odpierajac
je - kilku jezdnych obalilo sie z konmi, z  jednej i drugiej strony
rozpoczela sie walka wsciekla. Wodz orkow, znajdujacy sie posrodku,
widzial juz,ze byl zewszad opasany i ze silom tym, ktorych policzyc
nie mogl oprzec sie nie potrafi. Z  trwoga pomyslal, czy poslaniec,
ktorego po trolle wyslal  wymknac  sie  zdolal, czy trolle przyjda.
W tym byla nadzieja cala. Teraz dopiero, gdy juz  zbroje o miecze i
mloty szczekac zaczely i boj u lancuchow wrzal zajadly,  uswiadomil
sobie ze unicestwiony zostac moze...Naprzeciw niego toczyl sie boj,
jakiego  dzisiejsze  walki  wyobrazenia  dac nie moga. Dwie zelazne
sciany  naciskaly  jedna  na  druga,  lancuch  dawno rozerwany byl.
Sigmarczycy  szli  scisnieci  i  opasywali broniace  sie  z wielkim
mestwem orki.Kruszyly sie wlocznie o zbroje, padaly orki i rycerze,
a  ktory  z nich  z konia  runal o swej sile podniesc sie nie mogl,
tratowano go. Wlocznia byla orezem najglowniejszym.  Miecze i mloty
kruszyly sie  na  grubych blachach. Topory  ciezkie  i   straszliwe
morgensterny tlukly o szyszaki  i  napiersniki. Wiecej Sigmarczykow
padalo zgniecionych ciezarem wlasnych zbroi. Orki lzej zbrojne rany
odnosily czesciej i wiecej krwi przelewaly. Lecz nielatwo mialy sie
orki poddac. Czesc z nich walczyla jak lwy, drogo sprzedajac zycie.

Taka wydawala sie teraz walka ta widziana z obozu orkow. Inna  byla
wcale z ze strony Sigmarczykow. Mistrz Zakonu na szale rzucal zycie
swe i kwiatu Rycerstwa Zakonu. Lecz  Mistrzem  tym byl  osiwialy  w
bojach  i  mekach Conrad Thornkov. Przed dniem  jeszcze  wystapil z
lasow, wiedzac dobrze o polozeniu nieprzyjaciela, o  silach  jego i
znacznym  oddaleniu sie trolli. Rycerze  szli  w  ciszy,  oslonieci
mglami  az  na  kilkoro  stai  od  obozu nieprzyjaciela. Tu  Mistrz
wystapil  sam ,  zwolujac  przed  siebie  dowodcow, ktorzy go kolem
otoczyli. Blady byl i wzruszony.

OSTATNI   TO   MOZE  RAZ  SIGMAR MI DOZWOLIL STANAC DO BITWY Z WAMI
rzekl   do swoich - NIECHZE SROMU NIE PONIOSE! NIEPRZYJACIEL  MOCEN
JEST,  ALE  OBCIAZONY  LUPAMI  I  TABOREM,  NIE  SPODZIEWA SIE NAS.
ZWYCIEZYM GO!...Glos  mu  przerywal  oddech przyspieszony. Spojrzal
na  Wielkiego  Marszalka,  Wielkiego  Szatnego,  wolajac na nich po
imieniu, dowodcow hufcow do siebie pozwal,obiecujac wdzecznosc swa.
OSTATNI  RAZ  JA Z WAMI IDE - powtorzyl... Wszyscy  garneli sie don
przyrzekajac walczyc do upadlego.Mistrz tego dnia wdzial stara swa,
doswiadczona, w mnogich miejscach pogieta i porabana  zbroje,  helm
zawarty - bez zadnych oznak, gdyz nieprzyjaciel latwo  poznac by go
mogl i na zycie straszliwie jego nastawac. Wielki  Marszalek Zakonu
zaczal wraz z innymi prosic go, aby na uboczu stal  do boju sie nie
mieszajac, a im pozwolil zetrzec sie z nieprzyjacielem,  lecz zadna
sila w swiecie starca powstrzymac nie mogla... Rwal sie w  pierwsze
szeregi z niecierpliwoscia mlodziencza. Dodano  mu  do boku  kilku,
aby  go  przynajmniej  oslaniali. - NIE LEKAJCIE SIE O MNIE - rzekl
DA  SIGMAR  ZWYCIEZYC,  BEDE CALY,  LECZ  JESLI  NAS KLESKA SPOTKA,
NIE CHCE ZYWYM ZEJS Z POLA! To rzeklszy Conrad z  innymi rzucil sie
na  oboz   orkow.  Lancuchy, ktore  go  opasywaly,  przy  pierwszym
uderzeniu   porwane   zostaly.  Zakonne  hufce wtargnely do  obozu,
zmieszali sie tu Sigmarczycy z orkami, a gdy szeregi prysnely,  boj
pojedynczy az pod namioty i srodek obozu sie rozciagnal. Mgla dlugo
nie  dozwalala  dojrzec  nic  oprocz  nieustajacych  walk  konnych,
pieszych, a wreszcie  i  lezacych  juz na ziemi, a pasujacych sie i
dlawiacych przeciwnikow... Okolo  pol  dnia,  gdy boj wrzal jeszcze
ciagle,slonce przedarlo sie przez te opony szare i straszliwy obraz
odslonilo  samym  walczacym. Pobojowisko  trupami  i  rannymi  bylo
zaslane..wposrod nich, na nich ucieraly sie  jeszcze  orki wiedzac,
ze  ocalis  sie  nie moga, a  drogo  sprzedac zywoty chcac jeszcze.
Wodz orkow zagrzewal resztki, zbierajac  rozpierzchlych,  obiecujac
przybycie  trolli  z  odsiecza. Wtem  natarl  na niego Sam Conrad i
poteznym  uderzeniem  mlota  zamienil jego glowe w krwawa miazge...
Nad wieczor walka byla tak jak skonczona, a jednak Mistrz nie dawal
rycerstwu zlozyc broni, ani sie polozyc na pobojowisku...Byl pewien
ze  za  przybyciem  wywolanych   posilkow, boj   jeszcze   raz  sie
rozpocznie. Rycerze nie otarli mieczy ni mlotow i nie dali   koniom
wytchnac. W istocie trolle i zebrana  po  drodze  kupa pomniejszych
slug sil Chaosu nadbiegly ze wschodu. Boj to  byl w  szczerym polu,
ze  swiezymi  silami  zemsta  zagrzanymi,  gdy Mistrz  mial  z soba
znuzonych juz calodzienna  walka, ale zwyciestwem  podniesionych na
duchu. W tym drugim spotkaniu ranny, lecz zagrzany tym, ze mu dzien
ten placil sie na kazdym kroku szczesciem wielkim,  Albert  Thanned
Rycerz Zakonny zapisal swoja karte w historii Zakonu...Lecz  bedzie
to opowiesc na nastepna ksiege i polecam uwadze czytelnkow, by i na
tamte dzielo laskawym okiem spojrzeli. Starly  sie  sily  Zakonu  z
Chaosem po raz drugi tego dnia. Zakonnicy poniesli  straty  ogromne
lecz Zlo zostalo unicestwione zupelnie.Nocy tej nikt na pobojowisku
nie zasnal oprocz tych, co juz nigdy wstac  nie mieli.  Tam   gdzie
niedawno oboz orkow byl,rozbito namiot dla Wielkiego Mistrza, gdzie
niedawno  jeszcze  powiewaly  proporce  orkow, wiatr  unosil wielka
choragiew Zakonu. Na placu, jak zajrzec  lezaly  trupy w czesci juz
poobnazane, czescia w zbrojach i szatach,  zmieszane razem z konmi,
potluczonymi wozy, polamana bronia. Nad  pobojowiskiem  unosil  sie
zapach smierci...Na  dlugi  czas  w  Nizinach  Averlandzkich  pokoj
zapanowal. Rycerze Sigmara dali kolejny  przyklad  mestwa  swego  i
determinacji. Chwala niech bedzie Sigmarowi!