Esseamos ichaer aen esse tedd (książka)
Jump to navigation
Jump to search
************************************** *** KRONIKA II WOJNY Z WYSPIARZAMI, Tom 2. *** ************************************** "N'ess a tearth. Mire a gleannas, a aarde, mir'te a feainne. Esseamos ichaer aen ese tedd... Ess'creasa vorsaeke'llan aen Shaerrawedd." Aelirenn, trzeci dzien po spaleniu miasta. __ /-- \\ _//zesnasty dzien pory Blathe. -- Popoludniowe slonce bezlitosnie smagalo spragniona wilgoci roslinnosc, bezwietrzna pogoda sprawiala, ze las wokol traktu niemal zamarl bez zycia. Ciemnowlosy mezczyzna pociagnal spory lyk ze skorzanej manierki, po czym dlonia otarl spocone czolo. Przukucnal nad sennym, nieomal wyschnietym strumykiem i napelnil buklaki zyciodajne woda. Nagle zesztywnial, a jego twarz zdradzala napiecie. Lata spedzone w puszczy pozwolily mu rozroznic i wyizolowac pojedyncze dzwieki, a zblizajacy sie oddzialek najwyrazniej nie probowal nawet kryc swojej obecnosci, jakby nie spodziewajac sie nikogo w okolicy. Dh'oine zaklal po cichu, gdyz zorientowal sie, ze nadchodzacy mimowolnie odetna go od pozostawionego wsrod bujniejszej trawy konia. Drugie przeklenstwo bylo szpetniejsze - zblizajacym sie oddzialem byl patrol wiewiorek. Mezczyzna przemykajac sie w strone rumaka modlil sie w duchu by zaniepokojone zwierze nie zdradzilo jego obecnosci. Po chwili jednak musial dopisac handlarza kradzionych koni, ktory zachwalal walory siwka do listy osob ktore jak najszybciej powinny opuscic ten swiat, gdyz ciche rzenie bylo jednakowoz wystarczajacym sygnalem dla Scoia'tael. Elf i dwa krasnoludy momentalnie dobyly broni i tym razem bezszelestnie skierowaly sie w strone zrodla halasu. Mezczyzna nie mial juz wyboru, rzucil sie szalenczym biegiem w strone swojej ostatniej nadziei. Przeciwnicy wsrod dzikiego hallakowania ruszyli by przeciac mu droge. Jeden z krasnoludow klnac paskudnie potknal sie o wystajacy konar, drugi z nich dopadl do czlowieka pierwszym ciosem jednorecznego topora bojowego kutego w Mahakamie zerwal mu lewy naramiennik haraczac kosci barku, nie zdazyl jednak poprawic drugim toporem, gdyz dh'oine stoczyl sie w dol malego parowu. Mezczyzna stracil juz prawie nadzieje, lecz nagle zorientowal sie, ze tuz obok stoi jego ostatnia deska ratunku, niespokojnie drepczacy w miejscu siwek. Desperackim skokiem znalazl sie w siodle i spinajac konia ostrogami ruszyl galopem wzdluz traktu. Lewa reka bezwladnie zwisala mu wzdluz kulbaki. Przycisnal twarz do grzywy zwierzecia, rozpierala go bezkresna radosc i duma. Pokazal tym rudzielcom gdzie raki zimuja. - Vedrai. Enn'le! Spar'le!!! - doszly go nienawistne okrzyki. Niestety nie rozumial ani slowa w Starszej Mowie. Wysoki elf zastygl niczym kamienny posag, napinajac plynnym, szybkim ruchem piekny kompozytowy luk. Jezdziec niknal w oddali wsrod unoszacych sie tumanow kurzu. Seidhe mierzyl krotko aczkolwiek dokladnie. Spuscil cieciwe i w slad za umykajacym piratem ruszyl nieuchronny zwiastun smierci. Elf zmruzyl oczy i zgrabnym ruchem obrocil sie na piecie, jakby byl pewny swoich strzeleckich umiejetnosci. Ciemnowlosy mezczyzna zwalil sie ciezko na ziemie, z otwartej manierki woda powoli wyciekala na brudny, goracy piasek. Krasnoludy jeszcze przez dluzsza chwile glosno debatowaly nad tym strzalem. Dookola szerokiego pniaka kucala grupka krasnoludow. Kazden z nich mial bedaca chluba dluga brode zapleciona w grube warkocze. Na znak buntu. Na znak protestu przeciw sytuacji w jakiej znajdowaly sie tysiace ich pobratymcow, dumnego ludku, ktorego technika przewyzszala wszystko co mogli wyobrazic sobie dh'oine. Pochmurnooki krasnolud zywa gestykulacja staral sie wyluszczyc reszcie swoje racje. Co rusz ktorys kwitowal rozmowe niewybrednym przeklenstwem, a gdy nie mial nic do powiedzenia siegal po nieodzownego towarzysza, buklaczek z mocnym trunkiem. - Jako zywo powiadam wam ten dh'oine byl ich zwiadowca, tera zas ida nam prosto w rece. Nieswiadomi, ida przeznaczeniu na spotkanie! - z pasja kontynuowal Arron. - Tedy tu siem na nich zasadzmy i niech poplynie rzeka krwi. - zapalil sie ktos inny. Pochmurnooki prychnal jak kot - Tu na rozstajach za latwo im siem przebic bydzie. - rzekl. - Trza ich glebiej do Shekhalu wciagnac. Tam zreszta juz zmierza Legor z posilkami, jesli Grungni bedzie nam sprzyjal nikt zywy nie ujdzie. - Ryzykowne, aczkolwiek moze siem udac, pomyslalem. Przygladalismy sie im z bezpiecznej odleglosci doskonale zamaskowani wsrod naturalnych kryjowek jakie oferuje puszcza. Wyspiarze nie mieli jednak ochoty na wejscie glebiej w objecia lasu, granica jaka wyznaczal zniesiony przez nasze komanda stary oboz drwali wydawala sie w tym momencie nie do przekroczenia. Arron zaklal szpetnie pod nosem, wzruszyl ramionami, po czym wymowna gestykulacja dal nam do zrozumienia, ze nie damy piratom czekac. Ruszylismy szybkim truchtem, pochyleni i bezglosni. Dopiero na pol strzelania z luku rozleglo sie glosne hallakowanie. Coz to za dziwaczna zbieranina, ocenilem przeciwnikow. Dh'oine, krasnoludzki najemnik z Mahakamu i jeden z tych przerazajacych ogrow-wojownikow. Choc widzialem to juz tyle razy, za kazdym razem fascynowalo mnie i troche przerazalo gdy wpadali w ten upiorny Bitewny Szal. Arron ktory uderzyl pierwszy za cel obral sobie wlasnie tego przerosnietego ogra. Choc walka toczyla sie juz ladna chwile, to jednak zadna ze stron nie uzyskala znaczacej przewagi. Ogra zakutego w ciezkie zbroje ledwie udalo nam sie pocharatac, Arron ktory rowniez przyjal kilka ciosow broczyl nieznacznie krwia. Jakis bezprzykladowy akt brawury, czy tez niespodziewane zajscie mogl przewazyc szale zwyciestwa. Tego dnia jednak to my mielismy wszystkie asy w rekawie. Na flanke niczego nie spodziewajacych sie berserkerow spadl jak grom z jasnego nieba Legor ze swoim oddzialkiem. Ogra i czlowieka zarznelismy niemal na miejscu, zrezygnowanych i w swojej rezygnacji nie majacych nadziei na ratunek. Beczkowaty krasnolud cofal sie obrzucajac nas dzikim spojrzeniem. Zatoczyl swoim oburecznym toporem szeroki luk dajac do zrozumienia, ze tanio skory nie sprzeda. Uslyszalem wlasny chrapliwy smiech. Po tylu wspolnych walkach znalismy sie niemal na pamiec. Jakby na jakis umowiony sygnal ruszylismy na niego z trzech stron. Kocimi ruchami wsrod mlyncow i mylacych zwodow ktorych nikt nie bylby w stanie wystarczajaco szybko rozszyfrowac. Uderzylismy jeden po drugim powalajac okrawionego pirata na jedno kolano. Jakims nadzwyczajnym wysilkiem udalo mu sie powstac. Slaniajac sie staral sie wycofac, jednak my nieustannie krazylismy wokol niego gotowi zadac smiertelny cios. Legor aep Gal'anell, Doradca Komanda Scoia'tael powstrzymal nas ruchem reki. Popatrzyl przenikliwie na pirata. - Stop! Nie dobijajcie go. Niech uchodzi na swoje wyspy. Zaniesie jasne przeslanie dla swojego Jarla, Scoia'tael nigdy nie zloza broni. Wszystkich wrogow Komanda czeka w koncu tylko jeden los. Smierc! - powiedzial elf wbijajac obojetny wzrok gdzies w dal. Wsparty na toporze patrzylem jeszcze przez chwile za znikajacym najemnikiem. *** __ // \ || \\_/zwarty dzien pory Lammas. Srebrne, kunsztowne kandelabry rozjasnialy duza sale jednej z najwytworniejszych karczm Novigradu. Debowe, pieknie rzezbione stoly, nakryte bialymi obrusami wrecz uginaly sie pod ciezarem przeroznego jadla i wyszukanych trunkow. Wokol stolow trwala goraczkowa krzatanina, szaro odziani kelnerzy obslugiwali gosci, co teraz objawialo sie juz tylko donoszeniem coraz to nowych dzbanow wina. Ich wysilki koncentrowaly sie glownie na najwiekszym stole umiejscowionym na niewielkim podniesieniu. Za owym stolem zasiedli co szlachetniejsi, bogatsi i potezniejsi goscie. Byli to glownie znaczniejsi kupcy z novigradzkiego cechu, paru srednio postawionych szlachcicow i co ciekawe dwoch najemnikow z armii Jarla Skellige. Pono byli w dobrej komitywie z gospodarzem biesiady. Gosci bylo wszak wiecej, lecz uwaga skupiala sie na osobie zasiadajacej na honorowym miejscu. Owa osoba byl mezczyzna o wlosach przyproszonych siwizna, ktorego sylwetka i ruchy swiadczyly o tym, ze tutaj on wydaje rozkazy i trzesie innymi wielmozami. Odziany w bogata szate, nie nosil jednak przesadnej ilosci klejnotow. Dla orientujacych sie choc troche w szlachetnych kamieniach nie bylo tajemnica, ze te kilka ktore zdobily jego pierscienie bylo warte fortune. Byl to Ader, Mistrz Cechu Kupcow miasta Novigradu, a zaproszeni tu goscie przybyli by uczcic jego urodziny. Czujac sie niemal panami tego miasta i majac na uslugach tutejsza gwardie kupcy pewni byli zupelnego bezpieczenstwa, co podzielali rowniez ich goscie. Nawet przyzwyczajonym do wojskowego rygoru berserkerom udzielila sie ta atmosfera rozluznienia. Jubilat zadzwonil lyzeczka w puchar dajac do zrozumienia, iz zamierza wyglosic mowe. Gwar panujacy w sali umilknal, a oczy zgromadzonych zwrocily sie w jego strone. Do sali wkroczylo bezglosnie kilka ubranych na szaro, zakapturzonych postaci. Wykorzystujac fakt, iz uwage gosci pochlonal toast podeszli blizej. Gdy dotarli do polowy sali zrzucili kaptury z glow, obnazyli klingi mieczy i ostrza toporow, po czym z wscieklym rykiem rzucili sie w strone podwyzszenia. Przygotowujacemu sie do przemowienia Mistrzowi Cechu slowa uwiezly w gardle, pobladly wstal od stolu potracajac przy tym urodzinowy puchar, krwistoczerwone wino zabarwilo snieznobialy obrus. - Straze, do mnie!! - wychrypial bez przekonania. Odpowiedzial mu szyderczy smiech. Jakas upudrowana damulka zemdlala i osunela sie na towarzysza po prawej stronie. Ten nie omieszkal wykorzystac sytuacji badajac wrecz fantastyczne warunki jakimi obdarzyla ja hojna natura. Wszyscy zebrani wytrzeszczali oczy ze zdumienia, nie bedac w stanie wydusic z siebie zadnej innej reakcji. Scoia'tael w centrum Novigradu, to nie chcialo sie pomiescic w ich ograniczonym horyzoncie pojmowania. Wiewiorki mialy z gory ustalone cele. Uderzyli na zamurowanych ze zdumienia piratow nie dajac im zadnych szans. Oszolomieni spora dawka alkoholu nie zdolali sie nawet podniesc ze swoich miejsc. Scoia'tael znikneli rownie szybko jak sie pojawili. O ich wizycie swiadczyly jedynie roztrzaskane czaszki dwoch krasnoludow noszacych czarne berserkerskie pasy, szybko rosnace kaluze krwi i kilka rozbitych dzbanow. Wino zmieszalo sie z krwia nadajac calej sytuacji jakis przerazajacy, groteskowy wymiar. *** __ |--| ||_| || ierwszy dzien pory Saovine, wraz z wigilia Swieta Zamierania. Saovine. Zamieranie, lecz jednoczesnie poczatek nowego roku. Cos sie zaczyna, cos sie konczy. Magiczne swieto, gdy wszystkie ognie nalezy zapalic od jednej smolnej szczapki, zachowac ja na Belletyn, by zapewnic sobie powodzenie. Dzis zgodnie z tradycja wszystkie ogniska w obozie zaplona tym swietym ogniem, lecz kolejnego Belletyn nie spedzimy juz razem, braknie kogos najbardziej bliskiego. Bezchmurne niebo koloru najczarniejszej smoly rozswietlaly swym cudownym blaskiem niezliczone gwiazdy, wszystkie konstelacje o nazwach z pradawnych elfich mitologii jasnialy tak jak kiedys niesmiertelni Bogowie i uniesieni przez nich w przestworza dostojni pierworodni. Jak na te pore roku wieczor nie byl wcale chlodny, lecz juz niedlugo mozna bylo sie spodziewac skuwajacych wody mrozow. - N'te va, ki'rin! Quess'aen? - wartownicy jak zawsze byli czujni, na szczescie wpierw pytali, a dopiero pozniej naciagali cieciwy. - Caelm, essea'me - wyszedlem z cienia, by mogli mnie rozpoznac. - An'badraigh aen cuach! - skrzywil sie elf - Nie mozesz chodzic wyznaczonymi sciezkami? Wzruszylem ramionami - Yea, squaess'me. Elf pokrecil wolno glowa. Skierowalem sie w strone obozu, trzeba sie przygotowac do uroczystosci, odswiezyc, zaplesc brode. A nade wszystko napic czegos mocniejszego, usmiechnalem sie do wlasnych mysli. Spotkalismy sie przed namiotami, ktos zauwazyl, ze tworzymy piekna krasnoludzka hanza, co wywolalo salwy smiechu. Skierowalismy sie w strone polany na ktorej mialy sie odbyc uroczystosci, to miala byc niezapomniana noc. Na miejscu zameldowalismy sie przed Dowodca, Konsulem i Doradca Yaevinem, ktory to zajal sie organizacja obchodow Swieta Zamierania. Nie wszyscy jeszcze zdarzyli sie stawic, wiec pomoglismy w przygotowaniach, ustawiajac wielkie ogniska i taszczac beczulki pelne wina, koniaku i mocniejszych specjalow. Wkrotce polana zapelnila sie wojownikami reprezentujacymi wszystkie Starsze Rasy zamieszkujace kontynent. Irithian aep A'neander wzniosl w gore niewielka pochodnie, potoczyl wzrokiem po twarzach wszystkich obecnych, po czym symbolicznie zapalil glowny stos. Wkrotce jedno po drugim zaplonely wszystkie ogniska, rozswietlajac cala polane, tak jak wkrotce Nasza Walka obejmie wszystkie ziemie od Gor Sinych, az po brzegi wielkiego oceanu. - Dzisiejszy dzien bedzie szczegolny dla Komanda. - powiedzial Yaevin de Frein - Dzis w nasze szeregi wstapia nowi, gotowi do poswiecen wojownicy, lecz takze opusci je ktos komu Scoia'tael zawdzieczaja tak wiele, ktos kto jest zywa historia naszych walk. Jest to dzien radosci, a zarazem smutku. Zapamietajcie go wszyscy dobrze. - kontynuowal Doradca. Na rece Konsula Komanda Scoia'tael zlozono ostatni podarunek, piekny elfi kompozytowy luk - czterdziestofuntowke z ktorej mozna bylo jedny strzalem z duzej odleglosci polozyc nawet najwiekszego zwierza. Wszyscy zamilkli gdy Irithian wyglaszal swa pozegnalna mowe. Przypomnial wszystkim jak dwiescie lat temu Aelirenn poderwala elfy do walki, z zacisnietymi piesciami sluchalismy o zniszczeniu Shaerrawedd, o opuszczeniu Dol Blathanna prawie sto lat temu, Doliny Kwiatow, ktora niewielu z obecnych mialo szanse zobaczyc na wlasne oczy. Mowil o przyszlosci, o walce i poswieceniach ktore nas czekaja, o tym, ze niewielu z nas dozyje dnia w ktorym bedziemy sobie mogli powiedzec - Zwyciezylismy! - Ale moze dzieki nam przyszle pokolenia beda zyly w godnosci i dobrobycie. Konczac odwrocil sie w strone Yaevina - Oto jest ten ktory poprowadzi was do dalszej walki. Taka jest moja wola. - powiedzial. Las zabrzmial glosnymi okrzykami i wiwatami na czesc nowego Konsula. Z rozen zdjeto doskonale upieczona i przyprawiona pod wprawnym okiem niziolkow dziczyzne, otwarto beczulki z aromatycznymi trunkami i tak rozpoczelo sie dlugie ucztowanie. Starzy przyjaciele wspominali dawne dzieje, toczone boje, zwyciestwa i okupione strata najblizszych odwroty przez lesne gaszcze. Nikt sie nawet nie zorientowal, kiedy niebo poszarzalo i zaczelo switac. Rozpoczynal sie nowy rok... Ciekawe czy bedzie lepszy od tych poprzednich? *** __ // \\ || __ \\_//dzies w puszczy Shekhal. -- Nie dochodzily mnie zadne inne odglosy. Nic poza tym przerazajacym, rytmicznym pulsowaniem. Rozpoczynalo sie gdzies gleboko wewnatrz, by zogniskowac sie w glowie i znalezc ujscie przez uszy w ktorych huczalo mi jakby kto toczyl beczki po niebie. Powoli otworzylem oczy. Przez dluzsza chwile nie widzialem nic procz tanczacych ciemnych plam, potem jakies rozmazane ksztalty stopniowo nabierajace ostrosci. Korony drzew. Z gluchem steknieciem podzwignalem sie na lokciach. Rana brzucha nie byla na szczescie tak powazna jak myslalem. Mimo iz na pierwszy rzut oka wygladala nieciekawie. Pod rozerwana kolczuga ziala czarna dziura w ktora mozna bylo wlozyc prawie cala dlon... nie, nie czulem bolu. To zasluga szoku. Znacznie gorzej wygladala sprawa z lewa noga. W udzie tkwil zlamany belt. Delikatnie obmacalem to miejsce reka. Odetchnalem. Zdawalo sie, ze kosc byla nie naruszona. Ale i tak bylo zle. W zadnym wypadku nie moglo byc mowy o samodzielnym poruszaniu sie. Rozejrzalem sie dooko a. Niewielki, gleboko wciety parow poprzednio ocalil mi zycie, teraz jednak stal sie przeszkoda nie do pokonania. Oparlem glowe o pien drzewa i zatopilem sie w rozmyslaniach. Ostatnie kilka miesiecy obfitowalo w niezliczone potyczki, lacznie z ewakuacja i przeniesieniem obozu. Jakby nie dosc utarczek z regularnymi oddzialami czterech krolestw i naszych akcji wymierzonych w ich czule miejsca, obliczonych na paralizowanie komunikacji i handlu toczylismy wyczerpujaca wojne z piratami ze Skellige. A teraz jeszcze to. Przekleci hav'caaren. Placili krocie tym ktorzy godzil sie dla nich zabijac. Pozornie latwe pieniadze sciagnely najemnikow ze wszystkich stron, czesto zwykle szumowiny. Najbardziej bolalo mnie to, ze znajdowali sie wsrod krasnoludow tacy, ktorzy za zlote monety byli gotowi walczyc przeciwko wlasnej rasie. Przeciw Starszym Rasom. To zdrajcy, mowilem sobie. Ale i tak mysl o zabiciu ich byla mi wstretna. Duvvelsheyss!! Przeklete pieniadze. Nic to, nikt nie moze nam przeszkodzic. Dlatego, ze my walczymy za sprawe. Za Aelirenn i dla naszych potomkow... Nagle jakis ruch. Szelest po prawej stronie. Siegnalem po sztylet. Znow ten przeklety szum w uszach. Zacisnalem dlon na rekojesci... to wiewiorka. Mala ruda wiewiorka. Stanela na dwoch lapkach i spogladala na mnie z wysokosci parowu. - Dalej mala... sprowadz pomoc, sprowadz inne wiewiorki! - zasmialem sie chrapliwie. Wiewiorka zawinela bujnym ogonem i zniknela mi z oczu. Opadlem na sciolke krztuszac sie. Jedyne co mi pozostalo to czekac, lecz teraz juz bylem pewien, ze pomoc nadejdzie. *** Historie drugiej wojny z wyspiarzami skromnym okiem widziana spisal Gorath Aer'threani z kasztelu Saardgrack.